Źródło: A. Wielocha, Przejście Łuku Karpat, [w:] red. A. Wielocha,
Pół wieku w górach 1957-2007 czyli dzieje Studenckiego Koła
Przewodników Beskidzkich w Warszawie,
Warszawa 2007, s. 161-174.
Andrzej Wielocha, blacha 250
Przejście Łuku Karpat
Z historii Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich
w Warszawie 1957-1982, Warszawa 1982
Polska turystyka od początku swych dziejów związana jest nierozłącznie z Karpatami. Spełniły one niejako rolę katalizatora w historycznym procesie rodzenia się tej specyficznej formy ludzkiej aktywności. Właśnie te tajemnicze i dzikie, leżące hen, gdzieś na krańcach ojczyzny góry, mogły stanowić dostatecznie silny magnes przyciągający ludzi trawionych gorączką poznania.
W górach Ciuk. Od lewej: Zbisław Pecul, Wiesław Tomaszewski, Andrzej Wielocha, fot. J. Montusiewicz
Jeszcze w połowie XIX wieku krążyły o nich przeróżne fantastyczne wieści; rozpalające wyobraźnię roztaczanym obrazem groźnej, owianej legendą, mamiącej przygodą i bajecznymi skarbami, dziewiczej przyrody. Można śmiało powiedzieć, że turystyka w naszym kraju zrodziła się właśnie z pragnienia poznania Karpat. Stwierdzenie to można zresztą równie dobrze odnieść do innych narodów zamieszkujących stoki tych gór. Aby nie być gołosłownym wystarczy wymienić tu kilka nazwisk ludzi powszechnie uznawanych za prekursorów polskiej turystyki. Stanisław Staszic, Wincenty Pol, Seweryn Goszczyński czy Ludwik Zejszner, gros swoich zainteresowań kierowali ku Karpatom. Podejmowanym przez nich wysiłkom przyświecały różne idee i założenia. Począwszy od chęci dokonania czysto racjonalnych badań naukowych, aż po pragnienia romantycznych przeżyć.
W swych początkach poznanie turystyczne z natury rzeczy ograniczało się do niewielkich skrawków Karpat. Taki stan rzeczy nie trwał jednak długo. Turystyka rozwijała się dynamicznie i szybko rozszerzała obszar swojej penetracji. Częstokroć turysta szedł ramię w ramię z badaczem, najczęściej była to jednak jedna i ta sama osoba. Niestety, w Karpatach minęły już bezpowrotnie czasy romantycznych odkryć badacza - turysty. Dla nas to już tylko historia. Karpaty dokładnie skartowano, opisano w niezliczonych pracach naukowych i przewodnikach, spięto siecią znakowanych szlaków i asfaltowych dróg. Prawie wszystko z owego nimbu tajemniczości, jaki otaczał Karpaty jeszcze niespełna sto lat temu zniknęło. Straciły one swój walor niedostępności, a ułatwienia jakie niesie ze sobą cywilizacja umożliwiły ludziom docieranie prawie w dowolne ich miejsce bez najmniejszego wysiłku. Mimo tego jednak są jeszcze ludzie, których góry te fascynują przez sam fakt swego istnienia. Wbrew pozorom w górach nadal pozostało jeszcze wiele do odkrycia. Każdy może dokonać tam wielu odkryć na swój własny użytek, a w końcu można również odkryć tam samego siebie.
W 1981 roku mija siedemdziesiąt pięć lat istnienia zorganizowanych form studenckiej turystyki, której dzieje powstania łączą się nierozerwalnie z Karpatami. W 1906 roku dr Mieczysław Orłowicz wraz z grupą uczestników organizowanych w Zakopanem Kursów Wakacyjnych założył Akademicki Klub Turystyczny we Lwowie. Pierwszą dłuższą wycieczkę, już w miesiąc po założeniu klubu dr Orłowicz poprowadził oczywiście w Karpaty, a konkretnie w Czarnohorę. Charakterystyczną cechą wspólną dla wszystkich poczynań lwowskiego AKT była ogromna witalność i dynamika podejmowanych działań, szczególnie widoczna na tle mocno już wówczas skostniałej działalności Towarzystwa Tatrzańskiego. W niespełna rok po założeniu, zasięgiem swojej penetracji AKT obejmował ogromny obszar Karpat od Babiej Góry, aż po Alpy Rodniańskie w Rumunii. Dla dr Orłowicza i jego kolegów nie było trudności, których nie dało by się pokonać. Brak sprzętu, pieniędzy czy map, nieprzychylna opinia środowiska, wszystko to nie było w stanie ich zniechęcić. Realizowali konsekwentnie założone sobie cele. Po prostu mierzyli siły na zamiary. Te właśnie cechy, wypływające po części ze specyfiki środowiska akademickiego, decydują po dzień dzisiejszy o obliczu studenckiej turystyki. A dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że turystyka studencka bez względu na to w jakie formy organizacyjne ujęta, była zawsze sumą konkretnych, spontanicznych działań wynikających z wewnętrznej potrzeby ich twórców. Był więc i jest terenem pojawiania się nowych, ciekawych pomysłów a jednocześnie terenem, na którym w najczystszej formie przetrwały idee przyświecające twórcom polskiej turystyki. Środowisko akademickie samą swoją specyfiką broni się skutecznie przed wszechogarniającym konformizmem.
Od czasów dr Orłowicza zmieniło się wiele. Inni są ludzie, inny sprzęt, inne warunki, ale tak jak przed prawie stu laty spotykamy i dziś w Karpatach grupy studentów z ciężkimi plecakami, omijających z uporem szosy i wyciągi po to tylko, by móc w tych górach przeżyć coś prawdziwego, coś co pomoże im lepiej zrozumieć siebie i innych.
Wszystko to, co powiedzieliśmy tu o studenckiej turystyce znajduje w pełni potwierdzenie w dwudziestopięcioletniej histerii naszego Koła. Najpierw było kilku zapaleńców, których zafascynowały na nowo odkryte, zdziczałe i wyludnione po tragediach bratobójczych walk, Bieszczady. Nie powstrzymywały ich żadne bariery, a piętrzące się trudności potęgowały tylko chęć poznania i uszlachetniały wartość wysiłku, mierzonego ciężarem plecaka i kilometrami pokonanych bezdroży. Nie przerażała szczupłość środków finansowych ani chroniczny brak sprzętu. Ważna była pasja i chęć jej realizacji, cała reszta nie miała większego znaczenia. Taki był początek. Jak każda prawdziwa fascynacja, ta również miała to do siebie, że zawierała immanentną potrzebę dzielenia się nią z innymi. To też zarażeni bakcylem Bieszczadów studenci postanowili zaszczepić go swoim kolegom. Już w 1955 roku wyruszyły w Bieszczady i Beskid Niski pierwsze studenckie obozy wędrowne. Szli z siekierą, kociołkiem do gotowania na ognisku i zapasem żywności na cały okres pobytu. Obozowali na zarosłych zielskiem pogorzeliskach wsi. Z nich właśnie wyrośli potem przewodnicy. W roku 1957 działalność garstki zapaleńców przybrała ramy organizacyjne, których efektem jest istniejące do dziś nasze Koło. W ciągu dwudziestu pięciu lat istnienia zmieniło się w nim wiele. Bieszczady już dawno stały się dla nas za ciasne. Działalnością swoją objęliśmy całe Karpaty, prowadząc dziesiątki obozów w Polsce, Czechosłowacji i Rumunii. Prowadzone przez naszych przewodników obozy przemierzały góry Bułgarii, Jugosławii, Norwegii, Turcji, Mongolii, Iranu, Afganistanu, Indii i Nepalu. Zmieniali się ludzie, możliwości i skala działania. Niezmienna pozostała tylko idea. Coś, co łączy ludzi bez zbędnych słów, bez wyjaśnień, przez samo tytko działanie i wyrażaną w nim pasję. Działanie którego założenia można by sprowadzić do trzech lapidarnie ujętych spraw. Fascynacja górami, pragnienia poznania i potrzeby dzielenia swojej pasji z innymi. W naszej codziennej, normalnej pracy przewodnickiej, staramy się pokazywać ludziom góry oraz nauczyć ich jak je rozumieć i jak z nimi obcować. Chociaż tak naprawdę nauczyć gór można się tylko samemu, a naszym zadaniem jest umożliwienie innym podjęcia tej próby.
W takim właśnie środowisku i takiej atmosferze powstał pomysł przejścia całego grzbietu Karpat. Nie był to pomysł nowy. W naszym Kole wypływał już kilkakrotnie ale sądzę, że tak naprawdę to korzeniami sięga czasów dr Orłowicza i lwowskiego AKT-u. Przecież dla każdego, dla kogo góry są sprawą ważną, pomysł pokonania całych Karpat jest rzeczą zupełnie naturalną, niejako konsekwentnym następstwem takich a nie innych zainteresowań. To też cały problem nie leży w pomyśle, ale w podjęciu próby jego realizacji. Pierwszą próbę, uwieńczoną zresztą poważnym sukcesem, podjęli w 1962 roku studenci geografii Uniwersytetu Warszawskiego. Wyruszyli oni 05.06 z Cieszyna, by po dotarciu do przełęczy Użockiej, przejechać do Rumunii, gdzie wraz z dwojgiem turystów rumuńskich pokonali prawie cały odcinek Karpat Rumuńskich. Do Orsovy nad Dunajem cała trzynastoosobowa grupa dotarła 03.09. W założeniach impreza miała być Studencką Międzynarodową Karpacką Wyprawą Przyjaźni i mieli brać w niej udział studenci ze wszystkich państw, przez które Łuk Karpat przebiega. Mimo tego, że nie wszystkie zamierzenia udało się zrealizować, wyprawę obiektywnie należy ocenić jako poważne osiągnięcie.
Mniej więcej w dziesięć lat później, a konkretnie w 1973 roku studenckie koła przewodnickie z Krakowa, Wrocławia i Gliwic, podjęły kolejną próbę przejścia Karpat, tym razem w trochę innej formule. Miała to być gigantyczna górska sztafeta. Cały cykl obozów wędrownych wyruszających z dwóch stron łańcucha Karpat, od Dunaju pod Bratysławą i od Żelaznej Bramy. Pomysł niestety spalił na panewce. Doszło do skutku tylko kilka obozów z odcinka rumuńskiego.
W ostatnich latach cała sprawa poszła trochę w zapomnienie. Wynikało to przede wszystkim z otwierających się szerokich możliwości wyjazdów w góry egzotyczne. Wystarczyło siąść nad mapą, poszukać odpowiednio wysokich gór, gdzie jeszcze nie było Polaków i już miało się pierwszorzędny cel wyprawy. Im dalszy i oryginalniejszy, tym lepiej. W naszym Kole problem przejścia całego grzbietu Karpat też poszedł na pewien czas w zapomnienie. Jego miejsce zastąpiły góry Iranu, Turcji, Indii i Nepalu. W końcu jednak powrócono do niego niejako właśnie z przekory wobec powszechnego twierdzenia, że ciekawe i ambitne problemy można obecnie znaleźć tylko w górach egzotycznych. Pomyśleliśmy wtedy, że nie jest to wcale prawda. Że w górach tak dobrze nam znanych, w których co roku prowadzimy dziesiątki obozów studenckich pozostaje nierozwiązany problem co najmniej równie ważny i ciekawy jak niejedna wyprawa na antypody. Podjęcie wyzwania, jakie Karpaty samym swym ogromem rzucają wszystkim, których góry fascynują, miało dla nas szczególne znaczenie. Mieści się ono bowiem całkowicie na terenie górskiej turystyki kwalifikowanej, a więc stanowi niejako konsekwencję tego, co członkowie naszego Koła od dwudziestu pięciu lat robią na co dzień.
Na realizację tego zamierzenia wybraliśmy rok 1980. Może ktoś wierzyć lub nie, ale naprawdę marzyło nam się, że w Roku Olimpijskim podjęcie problemu o najwyższym stopniu trudności będzie doskonałym elementem propagującym górską turystykę kwalifikowaną. Zachętą do uprawiania tej trudnej, ale dającej tym większą satysfakcję dziedziny turystyki. Od momentu podjęcia decyzji na przygotowanie wyprawy mieliśmy prawie dwa lata. Wbrew pozorom nie było to wcale dużo. Już na samym początku przyjęliśmy dwa podstawowe założenia. Po pierwsze, że musimy przejść całe Karpaty w ich zasadniczo jednoznacznych granicach, to znaczy od Dunaju pod Bratysławą, aż po Dunaj w rejonie przełomu Żelaznej Bramy. Po drugie, że celem osiągnięcia zakładanych efektów propagandowych, impreza musi posiadać cechy wyczynu, a więc przynajmniej jedna osoba musi przejść całą trasę. Tak postawione założenia implikowały określone problemy. Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że napotkamy na swej drodze poważne trudności związane z rozmiarami zadania i jego specyficznym charakterem. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć wszystkiego. Długość trasy, różnorodność problemów na poszczególnych odcinkach przejścia, czas trwania imprezy, wszystko to przekraczało swymi rozmiarami doświadczenia wyniesione z organizacji imprez nawet tak trudnych, jak wyprawy w góry egzotyczne. Dlatego też, przygotowania musiały być szczególnie drobiazgowe, tak aby margines rzeczy nieprzewidzianych zmniejszyć do absolutnego minimum. Spraw do załatwienia było wiele. Należało przede wszystkim zebrać niezbędną dokumentację w postaci map i przewodników koniecznych do opracowania szczegółowej trasy. Równie ważną sprawą, łączącą się w sposób nierozerwalny z konkretnym przebiegiem trasy, było opracowanie założeń organizacyjnych całej wyprawy.
Aby wyprawa mogła zamknąć się w określonym i realnym przedziale czasowym, to znaczy mniej więcej w trzech miesiącach, na całej trasie musieliśmy rozwiązać właśnie problem zaopatrzenia. Toteż od razu założyliśmy, że stałej sześcioosobowej ekipie właściwej będą towarzyszyć wymienne, liczące w zależności od trudności zaopatrzeniowych trzy do sześciu osób grupy wspierające, których zadaniem będzie zaopatrywanie całej wyprawy w żywność. Pociągało to za sobą konieczność precyzyjnego opracowania zasad funkcjonowania i wymieniania tych grup, oraz koordynowania całej akcji już w trakcie jej trwania. Najwięcej uwagi wymagało ułożenie dokładnej trasy przejścia i jego szczegółowego harmonogramu. Przy projektowaniu trasy kierowaliśmy się dwoma podstawowymi założeniami. Po pierwsze, żeby przejście jej nie wymagało kwalifikacji wykraczających poza obszar szeroko rozumianej górskiej turystyki kwalifikowanej. Po drugie, aby była ona w miarę logiczna, to znaczy trzymająca się w zasadzie głównego grzbietu Karpat, jednak nie w sposób absurdalny. Karpaty tylko na odcinku od Bramy Morawskiej po rejon przełęczy Użockiej stanowią wododział oddzielający zlewiska dwu mórz Bałtyckiego i Czarnego. W pozostałych fragmentach grzbietu stanowią wododziały lokalne. Na odcinku rumuńskim dodatkową komplikacją jest rzeka Aluta, która swym przełomem przez główny grzbiet przesuwa dział wodny na Wyżynę Siedmiogrodzką. Toteż, pomysł przejścia Karpat „suchą nogą", to znaczy według zasady nie przechodzenia przez żadną dolinę uznaliśmy właśnie za absurdalny.
Łuk Karpat w linii prostej liczy około 1300 kilometrów. Rzecz jasna, ułożona przez nas trasa musiała być dużo dłuższa. Odcinki dzienne obliczaliśmy według zasady stosowanej przy obliczaniu punktów na GOT. Każdy kilometr do przodu to jeden punkt i każde sto metrów do góry też jeden. Staraliśmy się planować trasę tak, aby mieścić się w granicach 40-45 punktów dziennie. Ponieważ jednak nie na każdy fragment trasy dysponowaliśmy wystarczająco dokładnymi mapami, z konieczności musieliśmy zakładać z góry możliwie duży margines błędu. Przyjęliśmy również zasadę, że po każdych sześciu dniach marszu będziemy robić jeden dzień odpoczynku zakładając jednocześnie, że będą one stanowiły rezerwę czasową na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Fundusze, zupełnie zresztą skromne, biorąc pod uwagę rangę imprezy, udało nam się uzyskać bez specjalnych kłopotów. Kosztorys wyprawy opiewał na sumę niespełna 150 tys. złotych, wliczając w to koszt sprzętu i reklamy. Złożyły się na niego dotacje Oddziału Warszawskiego BPiT SZSP „Almatur" oraz Komisji Turystyki ZG SZSR a także Komisji Akademickiej ZG PTTK i Oddziału Międzyuczelnianego PTTK w Warszawie.
Właściwy dobór sprzętu był dla nas rzeczą niezmiernej wagi. Najmniejsza nawet awaria w górach mogła pociągnąć za sobą konieczność postoju, a co za tym idzie stratę cennego czasu. Dlatego też, sprzęt dobieraliśmy szczególnie starannie. Po długich dyskusjach zdecydowaliśmy się na namioty typu „Mikro II". Spaliśmy w nich po trzy osoby, co kosztem wygody pozwalało zmniejszyć ciężar plecaków. Słuszność naszego wyboru potwierdziła się w stu procentach. Nie mieliśmy z nimi najmniejszego kłopotu. Mimo wyjątkowo deszczowego lata i biwakowania często w bardzo trudnych warunkach, nie zdarzyło się nigdy żeby woda przedostała się do środka namiotu. Drugi problem to buty. Większość z nas uwierzyła w wałbrzyskie „Himalaje". Rzeczywiście, okazały się najlepsze z dostępnych na krajowym rynku. Niestety nie były w stanie oprzeć się aż takim ilościom wody i błota. Już po mniej więcej tysiącu kilometrów nadawały się wyłącznie do wyrzucenia. Mimo nieustannych napraw do końca wytrzymała tylko jedna para i to dzięki wzmocnieniu jej trzema tuzinami stalowych wkrętów. Najwięcej kłopotów mieliśmy jednak z wyborem plecaków. Spośród znajdujących się na rynku, właściwie żaden nie nadaje się na tego typu wyprawę. Ostatecznie wybraliśmy plecak typu „szerpa", zdając sobie sprawę, że jest on daleki od ideału, niemniej jednak spełniający przy najmniej częściowo wymagane parametry, to znaczy pojemność i przede wszystkim trwałość. W zamierzeniach ciężar plecaków miał nie przekraczać 25 kilogramów, w praktyce wielokrotnie przekraczał 30. Wiązało się to z kłopotami w zaopatrzeniu.
Końcowy okres przygotowań był jak zwykle przy tego typu imprezach bardzo intensywny. Do ostatniej chwili nie udało nam się załatwić niektórych potrzebnych formalności. Wprowadzało to dużą nerwowość i rozbijało program przygotowań. W krytycznych chwilach ratował nas fakt, że mimo piętrzących się kłopotów zawsze jednak pozostawał cień nadziei oraz chyba również to, że od początku przygotowani byliśmy na najgorsze. Jeszcze w dniu wyjazdu z Warszawy nie mieliśmy pewności czy będziemy mogli zrealizować wyprawę w pełnym wymiarze. Ponieważ jednak czas pracował na naszą niekorzyść, zdecydowaliśmy się wyruszyć bez względu na wszystko.
* * *
Powoli rozwiewał się obraz nielicznej grupki zaspanych kolegów ziewających ukradkiem na peronie Centralnego. Siedzieliśmy w przedziale pociągu wiozącego nas do Bratysławy, wyprawa więc stała się faktem. Powtarzamy sobie w myśli to zdanie, jak byśmy chcieli wmówić sobie, że ma to jakiekolwiek znaczenie, wystarczy jednak popatrzeć na niewesołe miny kolegów, by wrócić do szarej rzeczywistości. Do Bratysławy zamiast planowanych co najmniej dziewięciu osób jedzie nas pięciu. Ale to tylko skutek, przyczyna leży gdzie indziej i jest o wiele groźniejsza. Nie mamy zgody na przejście radzieckiego odcinka Karpat, w związku z czym, to co robimy racjonalnie rzecz biorąc nie ma najmniejszego sensu. Jak echo brzmi w uszach piosenka z Kołowego Kabaretu:
„Weź Andrzej sześć kajaków
Spłyń do Żelaznej Bramy
Łuk ciężki, lecz cięciwę
Pewnie pokonamy!"
Wracają jak upiory obrazy różnych „życzliwych" nam osób kiwających z politowaniem głowami nad naszym niedoważonym pomysłem. W tej chwili jedyną na dobrą sprawę rzeczą podtrzymującą nasz - co tu owijać w bawełnę - maniacki upór, jest myśl o minach tych ludzi, jeżeli nam się niechcący uda. Tak, to jest właściwe słowo - niechcący. Kiedy jednak 16 czerwca z plecakami na grzbiecie wyruszyliśmy aleją „Bratysławskiego Parku Leśnego" w kierunku pierwszego na naszej trasie szczytu Tri Duby (395 m) myśleliśmy już tylko o czekającej nas drodze. W tym momencie była to dla nas jedna wielka niewiadoma. Czy wytrzymamy psychicznie? Czy damy radę? Te i wiele jeszcze innych pytań kłębiło się nam w głowach. Czekające nas prawie dwa tysiące kilometrów i trzy miesiące wędrówki stanowiły wymiar zupełnie abstrakcyjny. Najbliższe dni miały zacząć wypełniać go treścią. Jak się okazało, były one dla nas szczególnie trudne. Małe Karpaty są górami o bardzo dużym stopniu zagospodarowania. Szlaki na wielu odcinkach biegną asfaltowymi drogami, doskonałymi np. do uprawiania turystyki kolarskiej, ale dla nóg obutych w ciężkie górskie buty nie specjalnie zdrowymi. W dodatku liczone w punktach GOT odcinki dzienne w tych górach o niewielkich różnicach wysokości wydłużały się do trzydziestu i więcej kilometrów. Również plecaki, których zawartość sprawdzaliśmy przed wyjazdem kilkakrotnie, okazały się za ciężkie. Natychmiast więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, pozbyliśmy się części uznanych komisyjnie za niepotrzebne rzeczy. Między innymi dwóch prymusów oraz zapasu benzyny. Pojechały one do kraju i miały do nas wrócić dopiero w Rumunii, na te odcinki gdzie będziemy biwakować powyżej granicy lasu. Gotowaliśmy odtąd tylko na ogniskach, miało to swoje dobre i złe strony, ale tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Dużym dla nas zaskoczeniem było to, że na całej trasie w CSRS turystów spotykaliśmy tylko w miejscach, do których istniała możliwość dojechania samochodem. Na górskich szlakach nie spotkaliśmy praktycznie nikogo. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nasza trasa nie prowadzi przez najciekawsze góry Czechosłowacji. Nie mniej jednak sytuacja taka w górach przylegających do mocno zurbanizowanych terenów były dla nas miłą niespodzianką, ciszą i spokojem wynagradzającą nam ewentualne niedostatki tych gór. Małe Karpaty - pierwsza na naszej trasie grupa górska - nie należą do najwyższych w grzbiecie Karpat. Wręcz przeciwnie, wzniesienia ich nie przekraczają 800 metrów. Jednak złożona budowa geologiczna znakomicie podnosi ich walory turystyczne. Obłym, porastającym liściastym starodrzewem, wzniesieniom części wschodniej, towarzyszą po zachodniej stronie, połyskujące w słońcu bielą dolomitowych ścian skałki Wapiennej (748 m) czy Zarubów (768 m). Dodatkową atrakcję turystyczną Małych Karpat stanowią ruiny średniowiecznych zamków malowniczo położonych na szczytach wzgórz. W dalszym ciągu trasa naszej wędrówki prowadziła przez Białe Karpaty, gdzie stosunkowo duże różnice wysokości względnej były dla nas pierwszym sprawdzianem kondycyjnym. W Jaworniki weszliśmy od strony południowo-zachodniej przez Pulcin, najwyżej położoną wieś na całym pograniczu słowacko-morawskim. W niej znajdują się doskonale zachowane przykłady ludowej architektury drewnianej. W pobliżu można obejrzeć owiane zbójnickimi legendami Pulcińskie Skały. Jest to grzebień zbudowanych z piaskowca ostańców skalnych, w niektórych miejscach dochodzących do kilkudziesięciu metrów wysokości. Przechodziliśmy przez nie wczesnym rankiem, w snujących się pośród drzew i skał pasmach mgły, nadającej całej scenerii dodatkowej tajemniczości. Biwak pod szczytem Małego Jawornika (1019 m) ze wspaniałym zachodem słońca i pięknymi panoramami Śląsko-Morawskich Beskidów i Małej Fatry z pewnością nawet najwybredniejszego turystę przekonałyby do tych gór. Po przejściu pasma Wielkiego Połomu w Śląsko-Morawskich Beskidach, zakończyliśmy odcinek czechosłowacki zejściem do Mostów u Jabłonkowa. Generalnie dobrze wyznakowane i skrzętnie konserwowane szlaki oraz znane ze swej jakości mapy turystyczne w dużym stopniu ułatwiły nam przejście pierwszego etapu naszej wyprawy. Granice Polski przekroczyliśmy w Cieszynie. Po dwunastu dniach wędrówki mieliśmy w nogach 274 kilometry i 7400 metrów podejść, a w duszy coraz większe obawy czy damy radę. Właściwie dopiero teraz po tych kilkunastu dniach, długość czekającej nas trasy zaczęła nabierać realnych proporcji i - co tu owijać w bawełnę - przyprawiać nas o zawrót głowy.
Polska przywitała nas deszczem. Odtąd właściwie przez ponad miesiąc słońce oglądaliśmy bardzo rzadko. Najgorsze było błoto. Duże dostawy świeżej wody rozmiękczyły beskidzkie szlaki w sposób znakomity. Podejście pod Oszust (1147 m), gdzie każdy krok wymagał cyrkowej wprost ekwilibrystyki czy wysysające siły rozmokłe polany w paśmie Żeleźnicy dały nam się mocno we znaki. Otuchy dodawali nam ludzie, których spotykaliśmy na szlakach. Duże zainteresowanie naszą wyprawą i wręcz entuzjastyczny stosunek spotykanych turystów połączony niejednokrotnie z nieukrywanym podziwem poprawiał zdecydowanie nasze samopoczucie i pomagał nam pokonać presję psychiczną powoli, bardzo powoli ubywających kilometrów. Z grożących nam wielu „niebezpieczeństw" największym były... miasta.
W Białych Karpatach. Od lewej: Jan Swianiewicz, Piotr Janko, |
Biwak w Beskidzie Niskim na granicy, fot. Z. Pecul |
Kiedy zmęczeni, ubłoceni, z ciężkimi worami na plecach przechodziliśmy przez krynicki deptak, gdzieś w głębi duszy pojawiły się wątpliwości. Pełne dezaprobaty spojrzenia eleganckich wczasowiczek w niejednym z nas nadszarpnęły wolę walki. Na szczęście wizja ciepłej kąpieli i pełnych wspaniałych woni restauracyjnych wnętrz rozwiała się szybko wraz z oddalającymi się ostatnimi domami wczasowymi Krynicy. Na obiadokolację jak zwykle był rozgotowany makaron i klopsiki z puszki. Nie licząc wyżej wspomnianych drobiazgów odcinek polski nie nastręczył nam właściwie żadnych kłopotów. Nic w tym zresztą dziwnego. Poszczególne fragmenty trasy każdy z nas znał właściwie na pamięć z wielu letnich i zimowych wędrówek. Udało nam się dzięki temu utrzymać zaplanowany harmonogram, nie musieliśmy w związku z tym rezygnować z dwóch zaplanowanych dni odpoczynku. Jeden z nich urządziliśmy sobie pod Jawonikiem (1046 m). Tak się szczęśliwie złożyło, że tego dnia deszcz padał tylko przez chwilę, mieliśmy więc prawie cały dzień na leżenie do góry brzuchami. Był to pierwszy dzień odpoczynku po 15 dniach i 354 kilometrach wędrówki. Polski odcinek wyprawy przebiegał następującą trasą. Z Koniakowa przez Zwardoń dotarliśmy do granicy państwowej, którą opuściliśmy dopiero na Babiej Górze by przez pasmo Żeleźnicy, Gorce i Beskid Sądecki, na Dzielcu w Beskidzie Niskim powrócić do niej ponownie. Ściśle granicą, która w tym wypadku pokrywa się dokładnie z działem wodnym Karpat, przeszliśmy cały Beskid Niski i część Bieszczadów, aż po Wielką Rawkę. Polski fragment naszej trasy zakończyliśmy wejściem na Rozsypaniec.
Na grzbiecie granicznym w Bieszczadach, fot. arch. |
W Bieszczadach Wschodnich. Od lewej: Ludwik Przyłuski, |
Granicę ZSRR przekroczyliśmy 18 lipca. Wchodziliśmy w góry, o których wiedzieliśmy dużo, ale których nikt z nas nie znał z autopsji. Świadomość, że jesteśmy właściwie pierwszą grupą polskich turystów, która ma możliwość przejścia radzieckiej części Karpat powodowała dodatkowe emocje. To też ze zrozumiałą ciekawością pokonywaliśmy ostatnie metry podejścia pod szczyt Kińczyka Hnylskiego (1116 m), od którego zaczynają się długie grzbiety wschodnio-bieszczadzkich połonin. Brodząc po kolana w kobiercach arniki, przechodziliśmy kolejne wierzchołki połonin Starostiny (1228 m ), Wielkiego Wierchu (1312 m) i Zełemenego (1306 m), aż po kulminację całych Bieszczadów wierzchołek Pikują (1406 m). Za Pikujem główny grzbiet Karpat znacznie się obniża. Całe szczęście, że stosowany przez profesora
Kondrackiego termin „Beskidy Lesiste" nie znajduje w tym wypadku pełnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. W przeciwnym bowiem razie poruszanie się w tym trudnym orientacyjnie terenie (rusztowy układ grzbietów) byłoby niezłym rebusem. Na całej trasie, od Wołosianki po przełęcz Wyszkowską (Toruńską), spotkaliśmy tylko trzy zwarte kompleksy leśne. W rejonie Ławocznego nad źródłami Oporu, na Bliźnicu (1222) oraz w rejonie przełęczy Wyszkowskiej. Pozostałe fragmenty grzbietu, nawet te których wysokość nie przekracza 1000 m n.p.m., są bardzo mocno wylesione. Za przełęczą Warecką (Tucholską) obniżenie działu wodnego jest tak znaczne, że dno doliny płynącego obok Stryja znajduje się dosłownie 50 metrów niżej. Trudno uwierzyć, że idąc głównym grzbietem Karpat, można mieć prawie na wyciągnięcie ręki rzekę mającą swoje źródła dziesięć kilometrów dalej. Niestety, już trzeciego dnia naszej wędrówki przez Bieszczady Wschodnie złapało nas całkowite załamanie pogody. Aura, która do tej pory specjalnie nas nie rozpieszczała, teraz postanowiła chyba rozprawić się z nami ostatecznie. Czegoś takiego nie przewidywaliśmy nawet w najczarniejszych rozważaniach o tym, co może nas w górach spotkać. Przez kolejne siedem dni lało praktycznie bez przerwy. Nasycona wilgocią ziemia nie była już w stanie wchłaniać więcej wody, to też spływała ona dosłownie wszędzie. Ścieżki zmieniły się w rwące strumienie, polany w grzęzawiska, a na połoninach woda płynęła całymi stokami równo z porastającą je trawą, W strugach deszczu przeszliśmy przełęcz Wyszkowską i weszliśmy w Gorgany. Mimo fatalnej pogody, już od pierwszego dnia góry te oczarowały nas bez reszty. Podejście na Gorgan Wyszkowski (1443 m) poprzez prastary, górnoreglowy las smrekowy, gdzie raz po raz odnajdywaliśmy tropy niedźwiedzi odciśnięte w mokrej ziemi, na długo pozostanie w naszej pamięci. Gorgany są górami jedynymi w swoim rodzaju. Ich rozległość i wspaniała dzikość nie mają chyba sobie równych w całych Karpatach. Wrażenie owej dzikości potęgują rozciągające się ponad piętrem kosodrzewiny niezmierzone połacie gołoborzy - gorganów. Gdy na szczycie Popadii (1742 m) wiatr rozwiał na krótką chwilę kłębiące się ze wszystkich stron chmury, ogrom tych gór ukazał nam się w całej okazałości. Na północ i północny-wschód aż po horyzont ciągnęły się niezliczone grzbiety pooddzielane głęboko wciętymi dolinami. Hen za doliną Łomnicy majaczyła grupa Sywuli (1818 m). Na południe i południowy-wschód panoramę zamykały potężne grzbiety połoniny Krasnej i Świdowca. Dla takiej chwili, jak ta na szczycie Popadii, warto przejść nie jeden tysiąc kilometrów. W Gorganach padł swoisty rekord. Przez osiem godzin marszu nie zdjęliśmy ani razu plecaków i nie zatrzymaliśmy się praktycznie nawet na chwilę. Nie wynikało to bynajmniej z chęci bicia bezsensownych rekordów. Po prostu w powietrzu i na ziemi było tyle wody, że nie dało się znaleźć nadającego się do odpoczynku miejsca. Posiadane przez nas foliowe peleryny dawały wyłącznie psychiczny efekt, a kiedy jeszcze przyszło nam drzeć się przez gąszcz kosodrzewiny, przeszkadzały bardziej niż pomagały. W tej sytuacji nie byliśmy w stanie utrzymać zaplanowanego harmonogramu wędrówki. Musieliśmy zrezygnować z dnia odpoczynku, a także z wielkim żalem ominąć najwyższy szczyt Gorganów Sywulę. Dopiero gdy z Busztuła (1693 m) przez Wielką Kieputę (1608 m) zeszliśmy w dolinę Bertanki i zobaczyliśmy pozrywane mosty i tory leśnych kolejek, porozmywane drogi, zdaliśmy sobie sprawę, że na grzbiecie nie było jeszcze tak źle. Na szczęście pogoda zaczęła się powoli poprawiać. Z doliny Płajskiej weszliśmy na przełęcz Legionów, gdzie stanęliśmy jak wryci. Na obszernej, pokrytej szmaragdową trawą i kobiercem kolorowych kwiatów polanie, z niewielkiego wzgórka poprzerastanych trawą kamieni, wystrzelał w niebo kilkumetrowej wysokości stalowy krzyż. Pod krzyżem starannie oczyszczona kamienna tablica. Ktoś, drżącym ze wzruszenia głosem odczytał napis:
„Młodzieży Polska Patrz na ten Krzyż
Legiony Polskie Dźwignęły Go w Zwyź
Przechodząc Góry, Lasy i Wały,
Do Ciebie Polsko i Dla Twej Chwały"
Stanęliśmy jak zahipnotyzowani, nie mogąc oderwać wzroku. Jakiś dziwny ucisk w krtani i wilgoć w kącikach oczu. Po chwili wokół tablicy pojawiły się pęki polnych kwiatów i białoczerwony proporczyk. Myślę, że ci, którzy tam byli nie zapomną tej chwili do końca życia.
Z przełęczy Legionów poszliśmy przez Durnią i Grofę na Bratkowską (1793 m), a z niej do miejscowości Jasinia położonej w dolinie Czarnej Cisy, u stóp Czarnohory. Dzień 29 lipca był dniem podwójnie uroczystym. Po pierwsze dlatego, że skończyliśmy tego dnia pierwszy tysiąc kilometrów, a po drugie dlatego, że weszliśmy na najwyższy szczyt Beskidów - Howerlę (2061 m). Z Jasini wyszliśmy na grzbiet spadający spod szczytu Szesa (1560 m). Przed granicą lasu, mniej więcej na wysokości 1300 m n.p.m., znaleźliśmy stary pasterski płaj, jakby wprost przeniesiony z kart powieści Vincenza. Pamiętający z pewnością czasy huculskich redyków z legendy starowieku. Zaprowadził on nas długim trawersem do osady pasterskich szałasów na stokach połoniny Pietrosula (1855 m). Stąd po mozolnym podejściu (ok. 700 m różnicy wzniesień) osiągnęliśmy spowity mgłami szczyt Pietrasa (2020 m) opadający stromym, prawie pięćset metrowym urwiskiem w kierunku Howerli. Niestety na szczyt Howerli, marzenie każdego przewodnika beskidzkiego, weszliśmy we mgle i zacinającym deszczu. Trudno się mówi, wszystkiego na raz mieć nie można. Dolina Prutu, do której
zeszliśmy z Howerli, nie przypominała w niczym tak dobrze nam znanych beskidzkich dolin. Piękny smrekowy las i unoszący, się nad spienioną wodą zapach łopianów przypominały raczej surowym, majestatycznym pięknem doliny tatrzańskie. Odcinek radziecki zakończyliśmy w Worochcie, skąd przez Kołomyję i Czerniowce przejechaliśmy do Rumunii.
W drodze na Howerlę, fot. Z. Peccul |
Na szczycie Howerlii. Od lewej: Jerzy Will, Ludwik |
Teraz mieliśmy przed sobą już ostatni, ale za to najdłuższy, bo stanowiący prawie połowę całej trasy, odcinek przejścia. Góry Marmaroskie i Rodniańskie, od których zaczęliśmy, były nam dobrze znane z prowadzonych obozów, to też pierwsze dni w Rumunii były dla nas w pewnym stopniu odpoczynkiem. Tym bardziej, że pogoda ogłosiła zawieszenie broni i mogliśmy wreszcie wysuszyć mokre od kilkunastu dni rzeczy. Jeszcze tylko pod szczytem Ineula (2279 m) złapała nas burza gradowa, ale po tym co przeszliśmy była to już zupełna betka. Góry Rumunii pulsują życiem. Turystów wprawdzie spotyka się jeszcze stosunkowo mało, za to funkcjonuje tu nadal życie pasterskie. Kierdele zbyrkających dzwonkami owiec, tabuny półdziko pasących się koni tworzą wspaniałą oprawę tych gór i nadają im autentycznego wymiaru. W górach Birgaului spotkała nas przykra przygoda. Nie dotarła na miejsce spotkania kolejna ekipa wspierająca z zapasami żywności. Po przejściu trzydziestu kilku kilometrów na obiadokolację mieliśmy niesłodzonego gluta i gorzką herbatę, oraz w perspektywie śniadanie, na które nie mieliśmy już nic. Żeby zrozumieć z jakimi humorami kładliśmy się spać, trzeba by przejść podobną trasę do naszej. Odtąd plecaki nasze stały się cięższe o noszoną już zawsze rezerwę żywności. Po przejściu Kelimenów zrobiliśmy kolejny dzień odpoczynku wykorzystując go na pranie, mycie i konieczne naprawy sprzętu. Te dni odpoczynku były nam bardzo potrzebne, niestety w większości wypadków musieliśmy je przeznaczyć na nadrabianie strat. Poważne problemy pojawiły się nam po przejściu przełęczy Ghimes oddzielające góry Haghimas od Czukaskich (Ciuc). Wiązały się one z tym, że wchodziliśmy w góry o bardzo słabym zagospodarowaniu turystycznym. Gór tych nie znaliśmy zupełnie, a jedyne jakie nam się udało zdobyć mapy w skali 1:200 000 pochodziły jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. W sytuacjach więc, gdy jeszcze dodatkowo przychodziła mgła poruszaliśmy się prawie po omacku. Powodowało to konieczność zdwojenia uwagi i oczywiście zmniejszenia tempa marszu. Najdrobniejsze nawet pobłądzenie pociągało za sobą stratę czasu, a co za tym idzie wypadnięcie z zaplanowanego harmonogramu. Góry Czukaskie, Oituz (Nemira) i Vrancei, które nastręczyły nam najwięcej kłopotów, okazały się jednak bardzo ciekawe i warte poprowadzenia tam obozów. Od gór Vrancei kierunek naszej wędrówki uległ zmianie. Do tej pory szliśmy cały czas na południe, teraz co wieczór mieliśmy przed sobą zachodzące słońce.
Góry Rodniańskie. Na przełęczy Gargaleu, fot. Zdzisław Nerwiński | Góry Rodniańskie. Biwak nad jeziorem Lala, fot. Z. Peccul |
Przechodziliśmy kolejne grupy górskie Siriu z cudownie dojrzałymi malinami na wapiennych nasłonecznionych stokach, Ciucasz z oryginalną rzeźbą zbudowanych z wapiennych zlepieńców skał, Piatra Marę z przepiękną panoramą masywu Bucegi i Piatra Craiului. W dniu narodowego święta Rumunii, 23 sierpnia, przekroczyliśmy przełęcz Predeal i weszliśmy w Karpaty Transylwańskie. Tu już dysponowaliśmy lepszymi mapami, a i góry były wyższe, więc łatwiejsze orientacyjnie. Poza tym częściowo nam znane. Bucegi przywitały nas kuszącą bielą opadających w dolinę Prahowy krzesanic, oraz największym chyba ruchem turystycznym ze wszystkich gór Rumunii. Nie pozostaje to niestety bez wpływu na ich krajobraz. Płaskowyż szczytowy (powyżej 2000 m n.p.m.) w rejonie Caraimana i Babeli poryty jest drogami mocno zaśmieconymi pozostałymi z budowy schronisk i kolejek linowych materiałami. Toteż opuszczaliśmy te góry bez specjalnego żalu, tym bardziej, że na szczycie Omu (2505 m) zaczął sypać śnieg. Z Bucegi, skrajem masywu Leoty dotarliśmy do stóp strzelistej grani Piatra Craiului. Mniej więcej w tym czasie zaczęliśmy dostrzegać u siebie pewne oznaki znużenia. Doskwierało nam nie tyle zmęczenie fizyczne, bo z tym dawno już przestaliśmy mieć jakiekolwiek problemy, ile psychiczne. Wypływające częściowo z przebywania przez dłuższy okres czasu w tym samym, w końcu bardzo wąskim kręgu ludzi, a częściowo chyba również z pewnej, mimo natłoku wrażeń monotonii powtarzanych czynności. Dobrze się więc stało, że przewidując jeszcze w kraju taką sytuację, postanowiliśmy zacząć wyprawę w Bratysławie, a nie w Żelaznej Bramie. Wiązało się to z tym, że pod koniec wyprawy przechodziliśmy góry wyższe i trudniejsze, ale za to zdecydowanie ciekawsze. W Piatra Craiului zdarzył nam się wypadek, który mógł zaważyć na losach całej wyprawy. W stromym żlebie spadający kamień trafił jednego z uczestników w głowę. Uraz wyglądający z początku bardzo groźnie okazał się na szczęście niezbyt głębokim skaleczeniem, toteż po krótkim odpoczynku poszkodowany ruszył raźno w dalszą drogę, strasząc tylko trochę spotykanych turystów pokrwawioną głową, jako że najbliższa woda była dopiero na dnie doliny.
Przez grzbiet Piatra Craiului, fot. arch. |
W Górach Fogaraskich, fot. arch. |
Nad urokami Fogaraszu, najwyższych gór Rumunii, nie będę się rozpisywał ponieważ znane są one szeroko również w Polsce. Tym razem bogowie gór byli nam przychylni, mogliśmy więc podziwiać te wspaniałe góry przy doskonałej pogodzie. Główny cel naszej wyprawy wymagał absolutnego podporządkowania się harmonogramowi założonemu jeszcze w Warszawie. Nie mogliśmy sobie w związku z tym pozwolić na zbyt szczegółowe kontemplowanie widoków ani atrakcji turystycznych spotykanych na naszej drodze. Wkalkulowaliśmy to w bilans wyprawy po stronie strat, ale pogodzić się z tym było nam nieraz bardzo trudno. Toteż wielokrotnie obiecywaliśmy sobie, że na pewno wrócimy w to, czy inne miejsce, aby spokojnie i bez pośpiechu móc poznać je dokładniej. Jednym z takich miejsc były góry Lotru, w które weszliśmy doliną Fratului od strony przełomu Czerwonej Wieży. Z początku broniły się one mgłą i deszczem. Kiedy jednak za szczytem Marę (2056 m) wiatr rozwiał mgły i zaświeciło słońce, oczom naszym ukazał się wspaniały widok. Góry Lotru mają w całym grzbiecie Karpat zupełnie wyjątkowe położenie. Same przekraczając w wielu miejscach wysokość 2000 m n.p.m., otoczone są ze wszystkich stron grupami górskimi równej, albo większej wysokości. Na południu oddzielone doliną rzeki Lotru rozciągają się góry Capacini z kulminacją 2124 m w szczycie Ursu. Na południowy zachód góry Paring o zdecydowanie alpejskim charakterze, drugie co do wysokości góry Rumunii. Na zachód przy dobrej widoczności ponad wypełnioną mgłami kotliną Petrosani, jak gdyby zawieszone w powietrzu rysują się ostre wierzchołki Retezatu. Na północnym zachodzie zamykają horyzont obłe grzbiety gór Sureanu z potężną kopułą Lui Patru (2130 m). Od północy oddzielone dolinami rzek Sebes i Sadu rozciągają się Góry Sybińskie (Cindrel) z najwyższym wzniesieniem Cindrelu (2244 m). Pełną panoramę od wschodu zamyka Fogarasz. Jest to jedno z nielicznych miejsc w całych Karpatach, gdzie przy najlepszej pogodzie nie widać najmniejszego skrawka nizin. Wczesna tegoroczna jesień dodawała całemu krajobrazowi wspaniałej pastelowej barwy. Góry te mają jeszcze jedną szczególnie dla nas atrakcyjną cechę. Są puste i zupełnie niezagospodarowane. Góry Lotru opuściliśmy przechodząc przez przełęcz Tartarau i boczny grzbiet Paringu opadający od szczytu Capra (1927 m) w kierunku Petrosani. W Retezat wchodziliśmy od wsi Banica, w kierunku na szczyt Tulisy (1792 m). Była to najdłuższa droga w Retezat toteż plecaki mieliśmy wypchane żywnością do maksimum. Oczywiście, będąc już w Retezacie nie mogliśmy sobie odmówić wejścia na najwyższy jego wierzchołek Peleagę (2509 m), mimo że nie leżał on na trasie naszej wędrówki. Wykorzystaliśmy na to ostatni już dzień odpoczynku. Następnie poprzez Mały Retezat z przypominającym Giewont szczytem Piatra lorgovanu (1997 m) i przełęcz pomiędzy dolinami Cernei i Jiu, weszliśmy w ostatnią na naszej trasie grupę górską Mehedinti.
Ostatecznie 13 września 1980 roku po przejściu 1904 kilometrów i 70900 metrów przewyższeń (podejść) w czasie dziewięćdziesięciu dni wyprawa stanęła nad brzegiem Dunaju w Orsowie, kończąc tym samym pierwsze w historii przejście całego grzbietu Karpat.
W Orsovie po zakończeniu wyprawy. Od lewej: Zbisław Pecul, Jerzy Montusiewicz, Andrzej Wielocha, Piotr Kurowski, Wiesław Tomaszewski, fot. arch.
W wyprawie udział wzięli:
grupa zasadnicza
Andrzej Wielocha - kierownik, SKPB Warszawa
Piotr Kurowski - SKPB Warszawa
Jerzy Montusiewicz - SKPB Lublin
Zdzisław Pecul - SKPB Warszawa
Wiesław Tomaszewski - SKPB Warszawa
koordynacją ekip wspierających sterował z Warszawy Jerzy Will - SKPB Warszawa
w ekipach wspierających między innymi udział wzięli:
Zdzisław Nerwiński (800 km) SKPB Warszawa Jan Swianiewicz (650 km) SKPB Warszawa Marcin Sobkowski (285 km) SKPB Warszawa Ludwik Przyłuski (285 km) SKPB Warszawa Jacek Nieckuła (285 km) SKPB Warszawa Jerzy Will (285 km) SKPB Warszawa Michał Bayer (310 km) SKPB Warszawa Tadeusz Pyrcak (200 km) SKPB Warszawa Jan Lipszyc (200 km) SKPB Warszawa Marek Król (200 km) SKPB Warszawa
oraz:
Henryk Łukasik SKPB Warszawa Marian Brzozowski SKPB Warszawa Piotr Janko SKPB Warszawa
Postscriptum po trzydziestu latach.
Właściwie to powinienem napisać ten tekst od nowa. Nie ma w nim bowiem wielu istotnych kwestii, a przede wszystkim, nie ma ani słowa o tym, że Karpaty Ukraińskie przeszliśmy nielegalnie, bez zgody ówczesnych władz ZSRR. Trzeba pamiętać, że tekst ten, aby mógł ukazać się w kronice 25-lecia, musiał - jak i cała książka - uzyskać zgodę cenzury. Pojawiają się więc w nim pewne kunsztowne konstrukcje stylistyczne typu „nie udało nam się załatwić niektórych potrzebnych formalności" lub „nie mieliśmy pewności czy będziemy mogli zrealizować wyprawę w pełnym wymiarze", które cenzura mogła puścić, a które dla czytelnika w 1982 roku były raczej przejrzyste, dzisiaj już zdecydowanie nie są czytelne.
Trudno jest jednak po trzydziestu latach napisać coś, co nie brzmiałoby fałszywie. Nie da się choćby zważyć dziś, podjętego wówczas przez nas ryzyka. Co by było gdyby nas złapali? Prawdę mówiąc nie potrafię ocenić, czy nasze obawy nie były wyolbrzymione i czy to perspektywa czasu powoduje, że ówczesne „strachy" wyblakły czy odwrotnie, to życie przez blisko już dwadzieścia lat w normalnym świecie spowodowało, że nie potrafię odtworzyć realiów tamtej rzeczywistości.
Doszedłem więc do wniosku, że lepiej zostawić ten, w sumie ułomny, trochę naiwny i nie pełny tekst, oddający jednak na swój sposób tamte czasy, niż pisać od nowa coś, co z całą pewnością nie było by autentyczne.
A W